Odznaka z heroiny i krwi
2009-01-12 11:42:05Nowy Jork to szambo. Z gracja poruszają się w nim przestępcy, zręcznie potrafią się tam też odnaleźć policjanci. Bandyci i gliniarze żyją w idealnej symbiozie - jedni mogą trochę dorobić do marnej psiej pensji, drudzy zaś mogą spokojnie sprzedawać swój biały proszek. Zawsze jednak znajdzie się ktoś, kto się w ten idealny układ wmiesza i wszystko rozpieprzy.
„W cieniu chwały" Manijeha Hekmata to przyzwoite męskie kino. Trochę krwi, trochę bluzgów, mnóstwo testosteronu, a w roli głównej - samcza solidarność. Zostaje ona jednak wystawiona na ciężką próbę, gdy ktoś przeholuje, a czterech gliniarzy (bynajmniej nie niewiniątek) zginie.
W rolę szambonurka, który podejmie się oczyszczania policyjno-gangasterskiego syfu, wcieli się Ray Tierney (jak zawsze dobry Edward Norton). Niestety zmierzyć się będzie musiał nie tyle z brudnym układem, co z zanurzoną w nim po uszy rodzinką - tatusiem, co jest komendantem policji i za kołnierz nie wylewa, żądnym awansów braciszkiem i szwagrem, który niebieski mundur notorycznie plami brudną forsą.
U Hekmata zło zwycięża się złem, a czarno-biali bohaterowie są nudni, wszyscy muszą być więc ciemnoszarzy. Najjaśniejszy pozostaje Tierney, który jednak swoje za paznokciami i tak ma. A nurzając się w syfie, jeszcze się trochę pobrudzi. Zobaczymy festiwal policyjnej brutalności (ze straszeniem niemowlaka gorącym żelazkiem na czele), usłyszmy mnóstwo prawideł o lojalności, męskim honorze, policyjnym etosie i świecie, gdzie już dawno nie mieszka sprawiedliwość. A jeśli dołożyć do tego buzujące męskie hormony i częste okładanie się po mordzie, dostaniemy pokarm, który może nie pierwszej świeżości, ale wciąż zdatny do spożycia.
Marcin Szewczyk
(marcin.szewczyk@dlastudenta.pl)